North Pole Marathon

Krzysztof Stępień, nasz kolega i klient, przez kilka miesięcy przygotowywał się do wyjątkowo trudnego maratonu na biegunie północnym. W naszym Centrum był pod opieką trenera Jakuba Grzędy, ponadto korzystał z usług dietetyka Joanny Szurkowskiej. Oczywiście, jako podstawowy element przygotowań, Krzysztof musiał „wybiegać” setki kilometrów trenując po kilka razy w tygodniu. W poniższym artykule Krzysztof relacjonuje to niezwykłe wydarzenie. Zapraszamy do lektury!

 

Jest pierwsza w nocy, samolot wylądował na malutkim lotnisku w norweskim Longyearbyen. Nie mogę oderwać oczu od okna – zaśnieżony górzysty Spitsbergen wygląda niedostępnie i kusząco.

1

O tej porze roku słońce zachodzi ok. godziny 23:00 ale nie znika zbyt daleko za horyzontem, co w połączeniu z blaskiem śniegu sprawia, że w zasadzie całą noc jest widno. Na zewnątrz jest całkiem ciepło; minus 10 stopni.

Lotnisko oddalone jest od centrum miasta parę kilometrów, ale przyjechała po mnie Oddney i już po kilku minutach jazdy piję z nią herbatę w jej domu. Oddney jest moją nową gospodynią – właścicielką B&B, w którym się zatrzymałem. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. To gościnna, życzliwa – jak się później okaże, bardzo pomocna osoba. Przeżywa nasz maraton i traktuje naszą trójkę jak grupkę podstarzałych przybranych dzieci; mieszkają tu jeszcze Piotr z Gdyni i Harry z RPA. Już za dwa dni wylądujemy razem na biegunie.

Następnego dnia rano ubieram zimowe ciuchy, śniegowe buty i ruszam w miasto na krótki rekonesans.

Longyearbyen to… dziwne miejsce; najdalej na północ wysunięta osada na świecie, w której żyje ok. 2000 osób. Klimat miejsca wyznaczają mieszkalne bloki i małe domki, skutery i drewniane słupy. To pozostałości nieczynnego od ponad 20 lat systemu transportu węgla z okolicznych kopalni; teraz pracuje tylko jedna. Całość przytłacza i zniechęca do spędzenia tutaj długich miesięcy, ale dziś jest bezchmurne niebo, słońce rozświetla okoliczne góry i zatokę, czyniąc zimowy spacer po okolicy wyjątkowo przyjemnym.

2

3

4
Po południu docieram do hotelu, w którym mam odprawę przed maratonem. Już w lobby i przy barze czuć atmosferę biegu. Wszyscy są mocno podekscytowani i entuzjastycznie wymieniają się wspomnieniami z innych biegowych imprez. W małym miasteczku na końcu Europy spotykam znajomych z całego świata. Biegaliśmy już razem na Antarktydzie, Syberii, w Buthanie czy z Mount Everest Base Camp. Świat jest mały dla „freeków”.

Mówimy o wspólnej pasji, ale podskórnie czujemy, że łączy nas lekki obłęd. Ładujemy się do samolotów, które powinny stać w muzeach, docieramy do miejsc oznaczonych tablicami „środek niczego, ludziom wstęp wzbroniony”, żeby sobie pobiegać. Wcześniej katujemy się setkami kilometrów na treningach i słono płacimy za te wyprawy, nie tylko pieniędzmi…. I wszystko to na własne życzenie, bo wiemy, że warto…

Odprawa techniczna przebiega sprawnie. Richard Donovan, który organizuje maraton na biegunie, robi to nie pierwszy raz i doświadczenie ma ogromne. Krótko omawia trasę (w tym momencie jeszcze do końca nie ustaloną), sposób ubrania podczas biegu i zasady funkcjonowania w obozie Barneo; czasowej bazie biegu w okolicach bieguna. Dostajemy numery startowe, koszulki, naszywki i przydział do jednej z dwóch grup, które następnego dnia rano polecą do obozu oddalonego ok. 50-70km od bieguna północnego. Dokładny dystans od czubka ziemi jest niemożliwy do określenia; cała impreza odbywa się na zamarzniętym oceanie i ciągle się przemieszcza.

Trochę „po znajomości” zostaję przydzielony razem z kilkoma przyjaciółmi do pierwszego lotu o 9 rano. Odprawa na lotnisku przebiega sprawnie, po pierwsze to małe lotnisko, po drugie nasz samolot jest jedyny, który odlatuje tego ranka. Na pokład rosyjskiego Antonova 74 wchodzi dwadzieścia kilka osób plus trochę bagaży. Podróże takimi dziwnymi „urządzeniami” dostarczają więcej emocji niż lot A380 czy Dreamlinerem.

Hałas, brak okien, raczej spartańskie warunki, wszystko to sprawia, że podróż na biegun jest jeszcze bardziej ekscytująca. Po 3 godzinach podchodzimy do lądowania. AN74 to samolot typu STOL czyli Short Take-Off and Landing, wystarcza mu zaledwie kilkaset metrów (poniżej 500) dowolnego, w miarę utwardzonego pasa startowego. W przypadku obozu Barneo jest to po prostu odśnieżony pas lodu na środku Oceanu Arktycznego. Po chwili drzwi się otwierają i od razu możemy poczuć, że nastąpiła zmiana klimatu. Wnętrze samolotu momentalnie wypełnia zmrożone powietrze o temperaturze poniżej minus trzydziestu stopni Celsjusza – jesteśmy na biegunie!

5
Pierwsze chwile na „lądzie” poświęcam na ogarnięcie wzrokiem okolicy, próbę podjęcia oddychania bez odmrożenia płuc i zrobienie kilku zdjęć bezpośrednio na pasie startowym. Zdjęcia stanowią największe wyzwanie. Puchowe łapawice nie pozwalają na obsługę aparatu i telefonu, a każde inne rękawiczki „wystarczają” na kilka chwil, po czym palce kostnieją i … po zdjęciach lub palcach…

Obóz Barneo to kilka dużych (12-to osobowych) ogrzewanych namiotów i zaplecze kuchenno–techniczne.

6

Wygląda zupełnie inaczej niż np. Union Glacier na Antarktydzie. Jest zdecydowanie mniejszy, przystosowany do krótkiej obsługi maksymalnie 50-60 gości. Mała kantyna zapewnia podstawowe posiłki i oczywiście bar (w końcu obóz prowadzą Rosjanie), w którym można bez ograniczeń kupić piwo, wódkę czy whisky. Ceny przewyższające te na Manhattanie nie odstraszają jednak dzielnych sportowców Podobnie jest z ruską banią i skokiem do oceanicznego przerębla, w którym woda ma temperaturę minus 2-3 stopni Celsjusza. Nieustraszenie łączymy rozrywki, choć jest też racjonalna strona tych wygłupów: to jedyna możliwość kąpieli …

Nie mamy wprawdzie pryszniców, ale są toalety. To usytuowane na końcu obozu trzy nieogrzewane namioty o powierzchni 1m2 z wykutą w lodzie dziurą w środku. Dla mężczyzn są też pisuary: zakopane w lodzie beczki bez jakiejkolwiek osłony. W miejscu, gdzie temperatura dookoła spada do minus 40 stopni i wieje, skorzystanie z tego przybytku stanowi większe wyzwanie niż skok do przerębla. Skoro goła ręka odmraża się w ciągu kilku minut, a mamy dwie, to co będzie z ….. ?

7

Jesteśmy z chłopakami zgodni, nie ryzykujemy… Nawet 75 – letni Harry chodzi do namiotu…. Poza tym pocieszamy się, że brak bieżącej wody, czy możliwości umycia się nie jest aż tak kłopotliwy, bo w tym klimacie bakterie nie przeżyją, a zapach potu tak nie doskwiera, kiedy demokratycznie śmierdzą wszyscy.

Nasz samolot po rozładowaniu towarzystwa i towarów odlatuje z powrotem na Spitsbergen po drugą część ekipy – ok. 19:00 bezpiecznie ląduje ponownie z resztą biegaczy. W tzw. „międzyczasie” Richard krąży po okolicy i wbija małe chorągiewki w śnieg wytyczając trasę maratonu.

8

Warunki pogodowe i prognoza są korzystne (słaby wiatr, bezchmurne niebo). Organizatorzy postanawiają że startujemy jeszcze dziś o 22:00. Do pokonania dziewicze tereny zamarzniętego Oceanu Arktycznego w 13 pętlach po 3,25 km. Po każdej pętli możemy wejść do messy i skorzystać z tego, co sobie wcześniej przygotujemy: własnych odżywek, zmiany odzieży, napicia się herbaty i ogrzania.

Mieliśmy zatem kilka godzin na aklimatyzację, odpoczynek po podróży i zapoznanie się z trasą. Godzinę przed startem zacząłem przygotowywać ubrania na bieg oraz zapasowe ciuchy do namiotu, który był do naszej dyspozycji. Uznałem, że nie będę eksperymentować i ubiorę się tak, jak na Antarktydzie i Bajkale (gdzie biegłem maratony)– dwie warstwy na dół, trzy na górę, kominiarka, czapka, rękawiczki plus ocieplacze chemiczne, okulary i buty terenowe z agresywnym bieżnikiem. Na przepak przygotowałem dodatkową czapkę, kominiarkę i słodzone mleko w tubce, którego zawsze używam zamiast sztucznych żeli, których nie toleruję.

Punktualnie o 22:00 nastąpił start. Pierwszy raz biegłem tak późno w biegu zorganizowanym. Jednak w tym przypadku godzina nie ma znaczenia – w kwietniu na biegunie słońce nie zachodzi w ogóle. Całą dobę okrąża horyzont mniej więcej na tej samej wysokości. Pogoda nam sprzyjała. Słaby wiatr, słońce, doskonała widoczność – tylko ta temperatura… Rozpoczynaliśmy przy minus 32 stopniach a potem było już tylko zimniej. Nad ranem termometr pokazał minus 40 stopni Celsjusza. Pomimo doświadczenia, nie zdawałem sobie sprawy, co oznacza bieg w aż tak niskiej temperaturze. Do tej pory najzimniejszym maratonem, w którym brałem udział, był Baikal Ice Marathon – było „tylko” minus 25 stopni i wszystko wydawało się wtedy ok. Jednak te kilkanaście stopni mniej naprawdę robi różnicę, o czym przekonałem się kilkadziesiąt godzin później.

Pierwsze kilometry zgodnie z założeniem biegłem bardzo spokojnie, pozwalając wyprzedzić się większości z 54 zawodników. Powietrze było tak zimne, że przez pół godziny uczyłem się oddychać; oddychanie przez nos było praktycznie niemożliwe. Dodatkowo okulary zamarzały po każdym wydechu – wilgotne powietrze z ust momentalnie osadzało się na ścianie szyb i widoczność spadła do zera. Nie miałem wyjścia, musiałem schować okulary do kieszeni. Niestety wiedziałem co się będzie z tym wiązać – momentalnie na brwiach i rzęsach zamarzała para wodna oblepiając całą twarz szronem. Nie było jednak innego wyjścia: wybrałem bieg z oszronioną twarzą zamiast po omacku w zamarzniętych okularach.

9
Po trzech okrążeniach, pomimo ocieplaczy w rękawiczkach, nie czułem w ogóle palców. Wiedziałem, że jest to niebezpieczne i zdecydowałem o „pitstop’ie”. Na przepaku nie miałem przygotowanych grubych rękawiczek na zmianę, musiałem najpierw podbiec do mojego namiotu i odgrzebać puchowe łapawice. Wpadłem do messy, wypiłem herbatę, wycisnąłem trochę mleka, zmieniłem rękawice i dalej w trasę. I tu nastąpiło kolejne zdziwienie: wyjście z messy to zderzenie się z temperaturą o ok. 55 stopni niższą, co skutkuje natychmiastowym zamarznięciem wszystkiego, co jest choć trochę wilgotne.

W oka mgnieniu mój zewnętrzny softshel stał się pancerną zbroją nie do zgięcia. Po raz pierwszy w życiu biegowy największy kryzys miałem raptem na 10-12 km. Byłem przekonany, że już nie wytrzymam zimna, miałem dość tego zamarzniętego pancerza i chciałem zejść z trasy. Szczęśliwie świadomość tego, że już tu jestem, pokonałem wiele przeciwności i wylałem dużo potu na treningach nie pozwoliła mi odpuścić – pobiegłem dalej, powoli wyprzedzając kolejnych zawodników.

Postanowiłem, że do messy będę zaglądał co trzy okrążenia. Tak też zrobiłem – po 6-tym kółku wpadłem tylko na chwilkę, po 9-tym musiałem zmienić kominiarkę i czapkę, bo powoli zamarzała mi twarz, co objawiało się dość silnym bólem. Marzły mi też stopy ale poza tym, że czułem trochę odrętwienie palców było ok – w końcu w zimie musi być zimno. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że to właśnie moje palce u nóg w tej chwili przeżywają najcięższe chwile, a skutków spustoszenia, jakie miało wtedy miejsce, będę doświadczał pewnie do końca życia.

Po sześciu godzinach i 12 minutach pokonałem ostatnie okrążenie i przekroczyłem linię mety jako 10. zawodnik.

10

Myślę sobie, że ten moment dostarcza przeżyć, po które warto wybrać się nawet na koniec świata. Była czwarta trzydzieści nad ranem, okolice Bieguna Północnego, środek pokrywy lodowej Oceanu Arktycznego, dookoła biało, temperatura minus czterdzieści stopni a ja stoję z zamarzającą twarzą i medalem na szyi, wyczerpany, przemarznięty ale jakże zadowolony i dumny.

11

Udało mi się przebiec po raz kolejny maraton w niesamowitym miejscu, przez wiele godzin zmagając się z własnymi słabościami, napawając się tym co jest dookoła mnie!!!

Wiedziałem, że muszę jak najszybciej uciekać z linii mety aby się przebrać. W namiocie zrzuciłem mokre ciuchy, wytarłem się ręcznikiem i chusteczkami. Nogi wyglądały na przemarznięte, były zdrętwiałe, ale kolor i rozmiar miały jeszcze normalny. Szybko ubrałem świeży komplet arktycznej odzieży, puchową parkę, wsunąłem śniegowe buty i pobiegłem do messy, gdzie przez następne 5 godzin starałem się pomagać zawodnikom robiącym sobie przerwy regeneracyjne.

Wiedziałem, że na trasie jako ostanie zostały moje koleżanki z USA; po wielu godzinach były wyczerpane. Chcąc dodać im otuchy pobiegłem z nimi ostatnie trzynaste okrążenie. Po raz drugi metę razem z Lisą i Cristiną przekroczyłem ok. 10 rano. Byłem zmęczony.

Pobyt w obozie na biegunie całkowicie demoluje standardowy rozkład dnia. Byłem już 30 godzin na nogach, ale cały czas było jasno. Po maratonie coś zjedliśmy, wypiliśmy po piwku i szklaneczce whisky. Chwila odpoczynku i padło hasło „lecimy na biegun”.

Razem z kilkunastoosobową grupą zapakowaliśmy się do starego rosyjskiego śmigłowca i po 40 minutach lotu wylądowaliśmy w okolicach bieguna.

12

Po wyjściu z maszyny dookoła roztaczał się widok śnieżnej pustyni – z każdej strony, po horyzont biały bezkres zamarzniętego oceanu poprzecinany lodowymi spiętrzeniami. Te spiętrzenia są dowodem na to, że lodowa skorupa cały czas się porusza, a jej poszczególne płaty napierają na siebie wzajemnie tworząc dziwnych kształtów wybrzuszenia. To jeden z tych obrazów, które zostają w pamięci na zawsze.

13

Przez kilkadziesiąt minut przy pomocy gps’u przy ponad czterdziestostopniowym mrozie szukaliśmy „tego” magicznego miejsca N 90000’00” – w końcu udało się – wbiliśmy w śnieg znak, odtańczyliśmy rytualny taniec obiegając ziemię dookoła w czasie poniżej 30 sekund, zrobiłem kilka zdjęć i ruszyliśmy z powrotem do obozu.

Kolejne godziny spędziliśmy włócząc się po okolicy i świętując w messie. Nad ranem zrobiliśmy w kilka osób jeszcze jedno kółko trasy maratonu zbierając powbijane kilkadziesiąt godzin wcześniej chorągiewki. Po obiedzie i ponad 50 godzinach spędzonych w arktycznej czasoprzestrzeni nadleciał nasz AN74, którym wieczorem wróciliśmy na Spitsbergen.

Pogoda w Longyearbyen była cały czas bardzo przyjemna, pełne słońce, minus 10 C.

14

Po powrocie do mojego B&B marzyłem tylko o jednym – gorący prysznic! Niestety, jak zdjąłem buty i skarpety (czego nie robiłem od ponad 24 h) moim oczom ukazał się przerażający widok; wszystkie palce obu stóp był opuchnięte i pokryte gigantycznymi bąblami, które wypełniał dziwnego koloru płyn…

Na drugi dzień rano lekarz w miejscowym szpitalu stwierdził odmrożenie 2 i 3 stopnia w 8 palcach obu stóp. Niestety nie chciał nic powiedzieć co będzie dalej – musiałem czekać. Przez kolejne 4 dni czekając na samolot do domu codziennie chodziłem do szpitala na zmianę opatrunków i konsultacje. Tuż przed odlotem sympatyczny dr Cristian poklepał mnie po ramieniu i stwierdził: „You are lucky man”. Miałem nadzieję, że to oznacza koniec widma amputacji, ale z drugiej strony może facet chciał być miły i pocieszył mnie na drogę. Obolały jakoś dotrwałem w samolotach do Berlina, skąd prowadząc na bosaka samochód dojechałem do domu. W Poznaniu lekarze jeszcze przez dwa tygodnie wahali się, czy jednak ciąć, czy zostawić mi palce, które przechodziły metamorfozę, zmieniając kolor od czerwonego, przez fioletowy na czarnym kończąc.

Ostatecznie udało się wyślizgać spod skalpela – palce zostają, chociaż cały czas potwornie bolą (minęły już 3 tygodnie), są ubytki tkanki mięśniowej i permanentne odrętwienie.

Udało mi się przeżyć kolejną fascynującą, niepowtarzalną przygodę, zobaczyć miejsca na ziemi, które są niedostępne podczas codziennych wędrówek i pokonać królewski dystans 42 km w ekstremalnie trudnych warunkach. I chociaż nie wszystko się skończyło tak jak bym chciał, to z całą pewnością stwierdzam, że było warto. Wiadomym było, że taka przygoda obarczona jest ryzykiem, które pewnie jest jednym z wielu czynników popychających nas do podejmowania kolejnych wyzwań …

PS. Ogromne podziękowania dla całej załogi BODYWORK, przede wszystkim dla Kuby, za pomoc przy przygotowaniach do tego maratonu. Dzięki profesjonalnemu treningowi i podejściu wychodzącemu naprzeciw moim potrzebom, dostosowaniu intensywności i rodzaju treningu dokładnie dla mnie, wiedziałem, że jestem fizycznie dobrze przygotowany.

To warunek konieczny w tego typu imprezach, gdyż czynniki zewnętrzne dostarczają tylu różnych niespodzianek negatywnie wpływających na organizm, że ukończenie zawodów bez gruntownego przygotowania jest niebezpieczne dla zdrowia i życia.

Maraton na biegunie jest biegiem wyjątkowo trudnym, wymagającym dużo silnej woli i determinacji. Nie mógłbym go ukończyć bez profesjonalnej pomocy całej ekipy BODYWORK. Dziękuję.

Kategorie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *